Gdybym tak mogła "góry przenosić", jutro z samego rana przeniosłabym je do Poznania. Ale wtedy nie było by wyjazdów w góry a tylko wyjścia w góry, a te byłyby chlebem powszednim, a nie czymś czym raczymy się od święta. Nie mam mocy przenoszenia gór ani zmieniania porządku tego świata, czuję się za to na siłach, by opowiedzieć o tym, jak zapamiętałam Karkonosze.
Nie są bardzo wysokie, ale z perspektywy małego człowieka wystarczające duże, żeby wzbudzić respekt. My - różnego wzrostu studenci z Poznania i okolic, z księdzem Tomkiem jako przewodnikiem (duchowym i górskim), czuliśmy się jednakowo mali wobec tego ogromu. Ale nie poczucie własnej małości a piękno gór "rzuciło nas na kolana". Nie tylko małe jest piękne. Nie zawsze też upadaliśmy tylko w przenośni. Zdarzało się iść i upaść tak po prostu, a wtedy nie tylko kolana "nawiązywały kontakt" z nierzadko mokrą ziemią. Że bywało mokro wiedzą najlepiej nasze zmoczone karki. Nie byłoby przyjemnością samotne chodzenie po górach, wtedy gdy deszcz i chłód dobierały się w niezgrabną parę. Ale my nie byliśmy samotnymi wyspami, dlatego to, że drogi robiły za rzeki, a w butach wody jak w wannie, nie przeszkadzało nam się dobrze bawić. Nie byli byśmy Polakami, gdyby przez byle deszcz duch w narodzie zaginął. Ja byłabym natomiast nierzetelna gdybym nie wspomniała o dniach ciepłych i słonecznych, które choć na zasadzie wyjątku, to jednak się przytrafiały. Zadziwiające jest to, że górom jest do twarzy i w słońcu i w deszczu, a nawet we mgle, wyjętej jakby ze złowrogiej baśni. Ale dość już o pogodzie. To temat dobry dla tych, którzy nie mają o czym mówić, ja zaś mam jeszcze trochę do powiedzenia.
Hasło - "wyjazd studencki" chce się wypełnić radosną treścią. I rzeczywiście atmosfera radości przenikała tych 10 dni wędrówki z plecakami na karkach. Fakt, że spędziliśmy je na nogach, ale nie byliśmy na tyle zagonieni by zapomnieć o Tym, który dał nam życie i podarował nam góry. Dlatego codziennie, w porach i miejscach różnych, uczestniczyliśmy w Eucharystycznej Uczcie. Ranek, południe, wieczór, mały pokoik w schronisku na Szrenicy, drewniana chatka na Smogorniaku, górzysty plener, wyznaczały czaso-przestrzenny kontekst naszych spotkań z Panem Bogiem. Szczególnie mocno wryła się w moją pamięć Msza Święta odprawiona na dużym głazie, leżącym na szlaku wiodącym ku Śnieżnym Kotłom. Może ów głaz, który na chwilę stał się eucharystycznym stołem, czekał na to wyróżnienie od wieków. W zasięgu wzroku górskie szczyty, a tuż przed nami duża przepaść. Tylko my, przyroda i Stwórca wszystkich cudów świata. W normalnym życiu, bez względu na to czy wiedziemy je w wielkomiejskim, małomiasteczkowym, czy wiejskim klimacie, w porządek świata trzeba jeszcze wpisać dzieła człowieka, w górach niewidoczne. Chyba dlatego właśnie tam czujemy się bliżej nieba i tam, idąc z górki czy pod górkę, łatwiej o refleksję nad sobą i swoim życiem.
Taka refleksja to dobre uzupełnienie dla chodzącej z nami po górach beztroski. Nasz śmiech penetrował polską i czeską stronę Karkonoszy. Nie mogło być inaczej skoro śmiechu warte było nie jedno zdarzenie, sytuacja, słowo, mina. Chociaż kondycyjnie nie każdy przygotowany był na wędrówkę z bagażem na plecach, paść można było tylko ze śmiechu. Ciężkie plecaki nie muszą oznaczać przecież ciężkiej atmosfery. To prawda, że czasami bolało, że chciało się usiąść i nie wstać, ale dzisiaj nie zmęczenie, nie pęcherze i nie ból przychodzą mi na myśl gdy wspominam ten wyjazd. Piszę o nich tylko dla większej wiarygodności relacji. Gdy wspominam wrześniowy wyjazd widzę miejsca w których byłam, twarze ludzi, których poznałam. Cieszę się, że widuję ich jeszcze, jak nie na żywo to chociaż na zdjęciach. Dobrze, że utrwalają one również widoczek bardzo mi bliski - małą drewnianą chatkę, położoną w centrum jagodowego raju, tuż obok górskiego potoku. Tam, bez prądu, gazu, wody, a jednak w cieplarnianych warunkach, bo przy kominku buchającym ciepłem, spędziliśmy kilka niepowtarzalnych dni. Z dala od cywilizacji, ale nie w oderwaniu od niej (chatka była jedną z naszych baz wypadowych),uczyliśmy się jak żyć mając strumień za łazienkę, kominek za kuchenkę, jak przeżyć, nie mając ani wróbla w garści ani gołębia na dachu, za to skrzynię kisieli i gorących kubków. W garści były jedynie kości, ale nie wróbla. Nawet bowiem w takich warunkach nie ustrzegliśmy się hazardu. Stawka o którą walczyliśmy była wysoka. Przegrani jagodami oddawali hołd zwycięzcom. Osobiście przegrałam 3 litry jagód. Łatwiej zebrać kości, które zostały rzucone niż jagody rozproszone po okolicy. Chyba właśnie dlatego wykręciłam się od ich zbierania. Trudniej było się wykręcić od pokazywania haseł, gdy graliśmy w kalambury. Podzieleni na drużyny: męską i damską, graliśmy głównie o prawdę co do tego, która płeć jest nie tyle piękniejsza, co po prostu lepsza. Tamtego wieczoru było tak wesoło iż miałam wrażenie, że chatka śmieje się razem z nami, a może tylko z nas. Na pewno nie śmiały się z nas góry. Słyszałam jak mówiły: "Między nami górami - fajni są ci ludzie z Poznania". Może za rok nie Mahomet przyjdzie do góry, a góra przyjdzie do Mahometa. I tylko zastanawiam się dlaczego tak długo trzeba było mnie namawiać na ten wyjazd. Decyzję podjęłam na 5 godzin przed odjazdem pociągu relacji Poznań - Szklarska Poręba. Cieszę się, że wsiadłam do tego pociągu.