Taki oto napis widnieje od pewnego czasu w gablocie naszego kościoła wraz ze zdjęciami będącymi świadectwem pobytu w górach, o którym chciałabym teraz opowiedzieć. Sylwester to noc szaleństwa i wesołej zabawy. Tradycją studencką stało się już spędzanie go w górach i tej to tradycji podporządkowaliśmy się planując nasz wspólny wyjazd, na który wszyscy niecierpliwie czekaliśmy. Nie miał on charakteru rekolekcyjnego. Nie było żadnego programu, według którego ustalalibyśmy nasze plany. Każdy dzień rozpoczynaliśmy jednak porannymi modlitwami, codziennie przeżywaliśmy też mszę św. Celem wyjazdu było doświadczenie życia we wspólnocie poprzez samodzielne organizowanie niemalże wszystkiego, a więc szykowanie posiłków (także obiadów), dokonywanie zakupów, sprzątanie, wspólne przygotowywanie i przeżywanie mszy św. itd. Swego rodzaju ewenement stanowił fakt, że na 15 zarezerwowanych dla nas miejsc pojechało prawie... 30 osób.
Naszym miejscem docelowym była mała mieścina zwana Piechowicami, leżąca w Górach Karkonoskich, gdzie dotarliśmy w poniedziałek rano. Na miejscu okazało się, że nie dane nam było wypocząć po całonocnej tułaczce w pociągu. Ledwo bowiem zdążyliśmy zdjąć z obolałych ramion wypchane plecaki, w których mieścił się nasz tygodniowy dobytek i przekąsić "coś niecoś" już nasz "Szef" - organizator i przewodnik duchowy, którym był ks. Tomek, zaczął nas wyganiać na wędrówkę. Trudno mu się zresztą dziwić skoro byliśmy w górach. Mając niewiele do powiedzenia w tym względzie założyliśmy buty. zaopatrzyliśmy się w podręczne plecaki i "pogodzeni z losem", choć żądni snu i wypoczynku, poddaliśmy się naszemu "samorządnemu dyktatorowi", któremu zresztą nikt nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Wyruszyliśmy więc radośnie na podbój gór spragnieni górskiego powietrza, z wojowniczym nastawieniem, że żaden, nawet największy szczyt nam się nie oprze.
Naszym wyzwaniem był Chojnik wzniesienie mające wysokość 620 m, n.p.m., na którym wznoszą się majestatycznie ruiny gotyckiego zamku (XIV, XVI w.). Jak głosi znana legenda, miał on być w przeszłości siedzibą pięknej księżniczki Kunegundy, która wszystkim starającym się o jej rękę rycerzom stawiała niezmiennie jeden i ten sam warunek. Musieli oni mianowicie przejechać konno w pełnym uzbrojeniu po murach obronnych zamku, co zawsze kończyło się dla nich tragicznie. Pewnego jednak razu zjawił się na zamku Czarny Rycerz, który pomyślnie przejechał mury, ale z księżniczką się nie ożenił. Tak skończyła się ta historia. Ile w niej było prawdy trudno dzisiaj dociec. Faktem jednak jest istnienie zamku wraz z jego trudnymi do pokonania murami. Bieganie po dawnych komnatach, albo raczej po miejscach, w których one kiedyś były, wspinanie się na wieżę i przeciskanie krętymi, ciasnymi i niemalże całkowicie ciemnymi schodami zajęło nam sporo czasu, ale przede wszystkim sprawiło wiele radości. Naprawdę było na co popatrzeć. Wracaliśmy stamtąd jak zdobywcy Mount Everest. W końcu zdobyliśmy Chojnik, który ma przecież aż 620 m n.p.m. Pod jednym względem czuliśmy tylko niedosyt a mianowicie brakowało nam śniegu. Ściśle biorąc nie było go wcale, a przecież przełom grudnia i stycznia to środek zimy, a więc czas, którego śnieg powinien być nieodłączną częścią. Biedni... nie wiedzieliśmy jeszcze, co czekało nas dnia następnego, kiedy to z mozołem musieliśmy przecierać zaśnieżone szlaki, zapadając się niekiedy aż po uda i docierając na wysokości, z których wcześniejszy "wielki" Chojnik wyglądał jak maleńki pagórek, niegodny wręcz nazwania go jakimkolwiek szczytem.
W tym dniu szczególnie ujawniły się nasze talenty turystyczne. Nie było niemalże rozwidlenia szlaku, gdzie nie zmylilibyśmy trasy. W tym po prostu byliśmy nie do pokonania. Ksiądz Tomek nauczony doświadczeniami dnia poprzedniego, kiedy to sprawna wędrówka 30 -osobową "watahą" była wręcz niemożliwa, podzielił nas na trzy grupy. Znający doskonale te tereny wręcz "wychodził z siebie" widząc, jak kolejna grupa wytyczająca nasz szlak zbacza z trasy, zmuszając pozostałych do znacznego nadrabiania drogi. Przy kolejnej pomyłce powrócił więc do poprzedniego systemu wędrowania cała grupą. Niewiele nam to już pomogło. Co zboczyliśmy i tak musieliśmy nadrobić, czyli innymi słowy aby wejść na szczyt obchodziliśmy go dookoła. No cóż... można i tak.
W ten dzień trasa nasza prowadziła przez Jagniątków, Koralową Ścieżką na Czarny Kocioł, Czarną Przełęcz a stamtąd na Wielki Szyszak i dalej Hutniczym Groniem powrót do Jagniątkowa, skąd nasze obolałe nogi podwiózł do Piechowic miejski autobus. Trasa była długa i wyczerpująca, szczególnie jeśli uwzględni się nadprogramowe błądzenie. Jednakże widzieliśmy wreszcie śnieg, którego teraz mieliśmy w nadmiarze. Będąc na znacznej wysokości uraczyliśmy się typowymi dla Karkonoszy widokami. Pomijam tu oczywiście istnienie zgliszczy drzew, będących skutkiem kwaśnych deszczy. Naszą szczególną uwagę zwrócił widoczny kontrast pór roku. Mogliśmy mianowicie podziwiać polską jesień na dole podczas, gdy sami otoczeni byliśmy ze wszystkich stron zimą. Podobnych wrażeń doznawaliśmy dnia następnego, w którym rzuciliśmy wyzwanie Szrenicy - wzniesieniu leżącym na wysokości 1362 m n.p.m. Poprzednie wędrówki tak wyczerpały siły większości z nas, że owo wyzwanie podjęło jedynie "Pięciu Wspaniałych". Resztę towarzystwa zadowoliły wodospady Szklarki i Kamieńczyka, Muzeum Kamieni, gdzie każdy mógł zaopatrzyć się w jakiś drobiazg wykonany z tychże kamieni np. kolczyki, jak również nie wymagającym wielkiego wysiłku zwiedzaniem Szklarskiej Poręby w oczekiwaniu na wieczorną zabawę sylwestrową. Wiele sił natomiast potrzebowali zdobywcy Szrenicy. Musieliśmy bowiem pokonywać zaśnieżone a przede wszystkim oblodzone szlaki, co stanowiło dla nas niejednokrotnie problem, aby nie sturlać się z powrotem na dół. Pokonywanie tychże okolic zajęło nam cały dzień.
Wieczorem natomiast wróciliśmy ponownie do Szklarskiej Poręby, gdzie razem z 20 tyś. innych turystów witaliśmy Nowy Rok bawiąc się na festynie zorganizowanym przez Radio RMF. Niestety czekał nas jeszcze pieszy powrót do Piechowic oddalony od Szklarskiej Poręby o 7 km. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu po powrocie do domu zostaliśmy zaproszeni przez naszych współlokatorów z poznańskiej Oazy Rodzin na jeszcze jedną zabawę, która trwała do wczesnego rana. Zmęczeni sylwestrowymi szaleństwami postanowiliśmy zupełnie relaksowo spędzić kolejny dzień, który rozpoczęliśmy poranną mszą św. o godz 12.00. Nie przemierzaliśmy żadnych szlaków ani nie zdobywaliśmy żadnych szczytów. Jedyną atrakcją tego dnia było wieczorne ognisko, na którego przygotowania poświęciliśmy prawie cały nasz wolny czas. Na ognisku tym gościliśmy Oazę Rodzin, która dnia poprzedniego tak gościnnie przyjęła nas na własnej uroczystości. Następnego ranka, rześcy po zasłużonym odpoczynku, mogliśmy zdobyć się na bardziej ambitny plan. Zamierzaliśmy zmierzyć się ze Śnieżką, bądź co bądź najwyższym szczytem w Karkonoszach. Śnieżka okazała się jednak silniejsza. Po zwiedzeniu Świątyni Wang zdołaliśmy dojść jedynie do schroniska "Samotnia", przemoczeni i na wpół zasypani śniegiem, gdzie z kieszeni kurtek i kołnierzy wysypywaliśmy nagromadzony śnieg i suszyliśmy wszystko, co się dało. Szczytu Śnieżki w tej zawiei śnieżnej w ogóle nie było widać. Skierowaliśmy się więc do Strzechy Akademickiej a stamtąd torem saneczkowym z powrotem do białego Jaru, gdzie miał oczekiwać na nas zamówiony autokar. Gorzki smak porażki osładzała nam jedynie myśl, że podobny los spotkał również piechurów z zaprzyjaźnionej Oazy Rodzin, którzy usiłowali wejść na szczyt niezwyciężonej Śnieżki upraszczając sobie drogę poprzez wjazd wyciągiem na Kopę. No cóż... w istniejących warunkach atmosferycznych taki wjazd bynajmniej nie należał do przyjemnych (później zresztą wyciąg został zamknięty) a zamierzonego celu i tak nie udało im się osiągnąć.
Tak minął nam przedostatni dzień naszego tam pobytu. Z żalem uzmysłowiliśmy sobie, że w następny dzień będziemy musieli opuścić urocze Piechowice. Zanim to jednak nastąpiło zrobiliśmy jeszcze "najazd" na Cieplice - słynne niegdyś uzdrowisko, słynące z gorących źródeł. Miasteczko było piękne. Dziś cokolwiek zaniedbane nosiło jeszcze ślady dawnej świetności, kiedy to zjeżdżali do niego najwięksi margrabiowie niemieccy. Gorące źródła może mają własności uzdrowiskowe dla ludzkiego organizmu ale ich zapach do przyjemnych bynajmniej nie należy. Któż bowiem lubi wdychać zapach zgniłych jaj, chyba tylko
ks. Tomek, który wręcz z lubością wchodził w największe ich opary. Nic dziwnego, że jego sweter nawet po wypraniu przypominał tamte okolice. Po powrocie do Piechowic zdołaliśmy jeszcze zwiedzić znajdujące się opodal groty. Później nie pozostało nam nic innego jak szybkie pakowanie się i sprzątanie, po czym pożegnaliśmy niezmiernie gościnnych gospodarzy "Młodzieżowego Domu Caritas", w którym mieszkaliśmy przez cały czas. Z żalem opuściliśmy Piechowice, w których spędziliśmy 5 niezapomnianych dni. Każdy z nich był inny i każdy wnosił coś nowego. Przeżywana każdego dnia msza św., wspólne wieczorne spotkania, na których zastanawialiśmy się nad naszą wizją Kościoła, czy też omawialiśmy problem istnienia sekt dowartościowywały i dopełniały przeżycia każdego dnia. Na samym początku wspomniałam, że celem wyjazdu miało być ukazanie potrzeby człowieka do życia we wspólnocie, która może ona zaistnieć tylko wówczas, gdy jej członkowie są w stanie dać jej coś z siebie, gdy wyjdą poza obręb własnych potrzeb, interesów i zahamowań, gdy zaczną dostrzegać potrzeby drugiego człowieka i przede wszystkim, gdy będą gotowi im służyć. Służyć to znaczy pomagać, gdy zajdzie taka potrzeba. Na pytanie, czy nam się to udało odpowiedź może dać indywidualnie każdy z nas.