Na początku sierpnia 2004 roku schola "Semper fideles" wyruszyła do Chiogii, żeby śpiewać, zwiedzać i leżeć na plaży. Zamiar ten został zrealizowany; pod niektórymi względami wyjazd przerósł nawet nasze oczekiwania.
Realizacja części wokalnej przebiegała bez problemów - mieliśmy dość czasu i miejsca na próby (część nie została nawet wykorzystana). Jedyny problem mogła stanowić koordynacja działań - podobnie jak niegdyś na Świerczewie, również w Chiogii czekał nas wyścig z procesją; zdarzyło nam się również odczuć pewne zniecierpliwienie, gdy osiem minut po terminie rozpoczęcia Mszy wciąż nie było widać księdza, a my po raz drugi dotarliśmy do ósmej zwrotki "Oto są baranki młode", z refrenami pomiędzy.
Również zwiedzanie, choć najczęściej polegało na pilnym śledzeniu osoby trzymającej przewodnik (nie było ich wiele), wypadło dość dobrze. Włoskie zabytki, wysoce cenione przez znawców sztuki, mają dwie zasadnicze wady. Pierwsza, oczywista, to geograficzna niekompatybilność, zmuszająca turystów do ciągłego przenoszenia się z miasta do miasta - dzięki czemu zachwyt napływa w umiarkowanych dawkach, rozdzielonych przez wielogodzinną kontemplację rustykalnych pejzaży. Druga to opłaty. Koszt wstępu zdawał się rosnąć proporcjonalnie do renomy obiektu (choć oczywiście istniały pewne wyjątki). Mało znane kościoły były udostępniane za darmo, a np. bazylika św. Marka w Wenecji oferowała nawet kolejne stopnie wtajemniczenia zależnie od ilości poświęconej na ten cel gotówki. Pierwszy problem udało się rozwiązać za pomocą autokaru, z którego korzystaliśmy mniej więcej co drugi dzień. Drugiego obejść się nie dało.
Na plaży spędziliśmy dość dużo czasu - stała się ona znacznie ciekawszym miejscem od momentu zakupu piłki, która szybko zajęła zasłużone miejsce jednego z najważniejszych rekreacyjnych rekwizytów. Pływanie i leżenie również miały swoich zwolenników, zwłaszcza że pogoda była odpowiednia. Niezależnie od pozostałych upodobań, czynnością której oddawaliśmy się wszyscy było uprzejme odprawianie wszystkich wędrownych sprzedawców.
Aspekt handlowy wyjazdu jest sam w sobie godny uwagi. O ile sami mieliśmy do zaoferowania tylko własne nagrania, które zresztą cieszyły się dość dobrym wzięciem w porównaniu z zainteresowaniem okazanym przez polskich odbiorców, to możliwości zakupów, jakie się przed nami otwierały, był wprost onieśmielające. Wino i melony, jako nacechowane wyższą niż średnia wartością stosunku jakości do ceny, były w oczywisty sposób atrakcyjne; prawdziwą fascynację budziły jednak towary proponowane pielgrzymom - różańce z paciorkami w kształcie biedronek, a nawet portreciki ojca Pio u szklanych kulach (takich samych, w jakich zwykle umieszcza się domki i bałwanki, z przesypującym się brokatem, czy też śniegiem - intencje autora nie są jasne) z pewnością długo pozostaną w naszej pamięci.
Pomijając wspomnianych już handlarzy, większość spotkań ze stałymi mieszkańcami Włoch przebiegała w przyjacielskiej atmosferze wzajemnego niezrozumienia (mimo że starsi członkowie scholi już od czasu poprzedniej eskapady do Rzymu potrafią bez większych problemów wyrazić wątpliwość co do świeżości kupowanej ryby).
Doświadczenia poprzednich lat sprawiły, że dużą część codziennego prowiantu zabraliśmy ze sobą z Polski, nie tylko dla oszczędności. Śródziemnomorski klimat sprzyja rozwojowi smacznych owoców, (ojciec Mario, nasz gospodarz, nierzadko przynosił nam arbuzy); nie da się jednak ukryć, że Włosi nie dodają smaku do chleba.
Wydaje się, że ostateczny, retrospektywny bilans naszego wyjazdu wygląda korzystnie. Zobaczyliśmy Padwę, Weronę, Asyż, Cortonę, Vicenzę i Wenecję, zbadaliśmy zasolenie Adriatyku, wykonaliśmy nadprogramowy występ (czekając na pizzę na schodach ratusza w Cortonie), zredefiniowaliśmy pojęcie "taniego wina", które w wydaniu włoskim nie powoduje zmętnienia gałki ocznej ani perforacji ścian żołądka; udało nam się pokłócić o kilka mało znaczących rzeczy, urządzić przyjęcie urodzinowe, porobić pamiątkowe zdjęcia i sprzedać czajnik elektryczny. Cokolwiek jednak można by wywnioskować z całego powyższego tekstu, niech za komentarz posłuży fakt, że ksiądz Tomasz zdążył już uzbierać komplet chętnych na wyjazd w przyszłym roku, w odpowiedzi na zaproszenie naszych gospodarzy.
Ps. Jeszcze parę informacji od Owej Wyprawy Radosnej Kierowniczki: