Na granicy czasu, Którą określił Bóg Dojrzewaniem owocu W niewieścim ciele, Urzędnicy pochyleni nad papirusami Liczyli lud jak wory zboża. Marya siedziała na włochatym ośle, A zwierzę stąpało tak ostrożnie, Jakby dźwigało na grzbiecie Nie kobietę, Ale modlitwę. Obok szedł Józef Jak kolumna rzucająca cień, Spokojny i świadomy Anielskiej treści, Którą wypełniona była Po brzegi swojego istnienia Małżonka o twarzy zakrytej zasłoną. Niebo, pod którym szli, było jak chleb. Ziemia pod ich stopami była jak chleb. I dom, do którego szli, był jak chleb. Gdy wstąpili w jaskinię, W werset Micheasza, Marya powiła Syna I położyła go delikatnie na sianie Jak kruche szkło. Pasterze o szerokich barach, Narzuciwszy na siebie wełniane burnusy, A na głowy kolorowe chusty, Weszli do jaskini jak dzwony. Mędrcy stali pokornie jak dostojne księgi, W których opisane są dzieje Ludzi dobrej woli. Krowa, wół i osioł Pochyliły się nad żłóbkiem Jak trzy doliny. A potem Dzwony, księgi i doliny Uklękły.