Przez kilka ostatnich lat ugruntował się w naszej parafii zwyczaj, by wykorzystywać czas wakacji na aktywny odpoczynek. Stanowi on także okazję, by spojrzeć na własne życie z dystansu. Również w tym roku mogliśmy pod opieką księdza Tomasza wyruszyć w góry, by w pewnym oddaleniu od codzienności odzyskać siły ciała i duszy.
Trasę Poznań-Górowa pokonaliśmy w obie strony techniką kombinowaną, wykorzystującą pociągi (Poznań-Żywiec), autobus Pana Góry (Żywiec-Korbielów), oraz nasze własne kończyny (Korbielów-Górowa). Ciekawostkę stanowi fakt pokonania trasy kolejowej na miejscach siedzących, w dodatku w przedziałach.
Podobnie jak rok temu, na Hali Górowej zamieszkaliśmy w domku bez prądu, ale z piecykiem, ujęciem wody, toaletami godnymi ministra Sławoja oraz nieustannie oblężonym prysznicem. Dach raczej nie przeciekał, a dopóki okna były zamknięte, wewnątrz utrzymywało się ciepłe, gęste, półprzezroczyste powietrze.
Głównym tematem tegorocznych rekolekcji była Msza Święta i to właśnie jej poszczególnym elementom były poświęcone spotkania, jakie grupy odbywały każdego dnia. Każdego dnia staraliśmy się również poświęcić trochę czasu na wspólną modlitwę.
Tym, co odróżniało tegoroczne rekolekcje od poprzednich była między innymi rekordowa liczba animatorów. Dzięki temu uczestników można było podzielić aż na sześć grup. Zgodnie z zasadami matematyki, gdy przydzielono już wszystkie dyżury (liturgiczny, odpowiedzialny za Mszę i modlitwy, gospodarczy, przygotowujący posiłki oraz porządkowy), a nawet posłano jedną grupę po zakupy, zawsze ktoś był pozbawiony dodatkowych obowiązków.
O pogodzie trudno pisać wiele. Opaliliśmy się. W niedzielę nie padało.
Każdy dzień rozpoczynaliśmy jutrznią (mieliśmy ze sobą brewiarze). Po śniadaniu grupy rozchodziły się do swoich zajęć, by spotkać się w szkole śpiewu. Msza Św. rozpoczynała się dopiero, gdy zdołaliśmy przyswoić wyznaczoną część tradycyjnego, rekolekcyjnego repertuaru muzyczno-wokalnego, który miał wzbogacić naszą liturgię. Potem przychodziła pora na kolację, po której każdy zajmował się tym, czym akurat chciał (np. myciem swoich naczyń lub szukaniem swoich butów). Po modlitwie wieczornej szykowaliśmy się do snu. Koniec dnia wyznaczała "bajka", którą stanowiła np. opowieść o życiu św. Tomasza z Akwinu. W tle mogło rozlegać się chrapanie.
Czasem pojawiały się dodatkowe atrakcje. Dwa razy zorganizowano palenie gałęzi, chleba i kiełbas, którą to rozrywkę nazywa się ogniskiem. Zwykle głównym akcesorium rozrywkowym była wtedy gitara, choć poszczególne grupy starały się wymyślić różnego rodzaju gry, do których inni mogliby się włączyć. Za drugim razem udało się rozciągnąć czas zabawy do tego stopnia, że bezpośrednio po niej najwięksi esteci wyruszyli na Pilsko podziwiać wschód słońca.
Bardzo gościnie przyjęto nas w schronisku na Hali Miziowej. W niedzielę zjedliśmy tam - jak rok temu - kwaśnicę na świńskim ryju. Ostatniego dnia, gdy chcieliśmy powtórzyć to miłe doświadczenie, okazało się, że zamówioną kwaśnicę zastąpiła zupa jarzynowa, zaś miejsce bigosu w naszym jadłospisie zajął kotlet schabowy z ziemniakami (pierwszy raz od 10 dni!) i surówkami według własnego uznania. Podziękowaniom niemalże nie było końca.
Staraliśmy się, mimo ciągle rosnącej liczby odcisków i pęcherzy, każdego dnia - jeśli akurat nie padało - pokonywać kolejne trasy. Najpopularniejsze cele wędrówek tego roku stanowiło Pilsko, Rysianka i pizzeria w Korbielowie.
Wyjazd z pewnością pozostawił nam wiele niezatartych wrażeń. Nie każdego dnia można iść na drogę krzyżową z latarką, myć włosy w strumieniu lub ratować przed spaleniem własne skarpetki (z nieporządkiem trzeba walczyć). Choć dużo było uczestników, którzy jechali z nami pierwszy raz i mogli dziwić się pewnym naszym zwyczajom (np. każdego, kto akurat obchodził urodziny lub imieniny, z entuzjazmem wyrzucano w powietrze), to mam nadzieję, że wszystkim nam udało się dobrze wykorzystać te dziesięć dni i być może za rok znów wyruszymy razem.