To pytanie towarzyszyło początkom ostatniej pielgrzymki Ojca Świętego. Powtarzano je równie niemal natrętnie, jak zapewnienia telewizyjnych prezenterów o wyjątkowym charakterze tej wizyty. Łączyło się często z popularną tezą, że Polacy wprawdzie Papieża manifestacyjnie kochają, ale Go nie słuchają. Dowodem na to miały być zestawienia milionów obecnych na spotkaniach z Namiestnikiem Chrystusowym z rozlicznymi przykładami nękającej nasz kraj moralnej gangreny. Ze szczególną lubością rozwodziły się nad tym pytaniem tytuły prasowe, które zwykle otwarcie starały się zniechęcać Polaków do wierności zasadom symbolizowanych przez postać Jana Pawła II. Jakby z wyprzedzeniem chciały powetować sobie moralny kac, jaki z pewnością musiał być ich udziałem w konfrontacji z obrazem zasłuchanych i rozmodlonych rzesz, skupionych wokół świętego Starca w bieli. Bez względu jednak na to, kto i w jakich intencjach pytanie o sprawiony Papieżowi zawód postawił, jest ono na tyle poważne, że warto się nad nim zastanowić.
Zacznijmy wszelako od uporządkowania pojęć. Zawieść można się na tych, na których wcześniej się w jakiś sposób liczyło. Czy więc kiedykolwiek mógł Papież liczyć na wszystkich Polaków? Czy mógł liczyć na tych Polaków, którzy, gdy był jeszcze w Krakowie, inwigilowali go i próbowali preparować mające go zniesławić materiały? Czy mógł liczyć na tych, którzy przez dziesięciolecia wmawiali, że religia to "opium dla ludu" i żyli tak, jakby była to prawda? Albo na te parę tysięcy pracowników IV departamentu SB, "rozpracowujących" Kościół, donoszących na księży, starających się łamać im charaktery, organizujących antykościelne prowokacje? Albo na mocodawców i wykonawców mordu na księdzu Popiełuszce? Przecież oni wszyscy nie rozpłynęli się we mgle w 1989 roku. Przypomnijmy, że żyjemy w kraju, w którym ukazują się w tysiącach egzemplarzy dwa jadowicie antykatolickie pisma, żerujące na wyrażanej w zastraszająco chamski sposób nienawiści do wszystkiego co chrześcijańskie. Setki tysięcy ludzi żywi się nimi co tydzień, czy to więc nie ma żadnego znaczenia dla stanu moralnego naszego kraju?
Mówiąc więc krótko mamy różne Polski. Jest Polska Papieża słuchająca i jest Polska rechocząca z satysfakcją nad tekstem pana U. Mitem jest obraz Polaków, którzy w piątek ronią łzy nad "umiłowanym Ojcem Świętym", a w sobotę łamią wszystkie z przykazań. Dość jest takich, dla których zarówno Dekalog, jak i Ojciec Święty są przedmiotem otwartej drwiny. Ich nihilizmu starczyłoby z naddatkiem dla wytłumaczenia wszelkiej moralnej nicości, z jaką niemal codzień spotykamy się w naszym kraju.
To oczywiście zbyt prosty obraz. Nie jest moją intencją budowanie tego rodzaju w istocie dość prostackiego stereotypu: tu my - dobrzy i szlachetni, tam oni - przeraźliwie źli. Zbyt wielu katolików przypomina rzeczywiście zawartość pism "kobiecych", które czytają: na okładce Ojciec Święty, a w środku propaganda "związków partnerskich", eutanazji z aborcją, czy czego kto tam chce. Wiele - zbyt wiele chciałoby się rzec - jest wśród nas akceptacji dla różnego rodzaju zła, zbyt wiele moralnej bylejakości i zdolności do łatwych usprawiedliwień. Jest tego tyle, że rodzi się gorzkie pytanie, czy może rzeczywiście jakoś nie sprostaliśmy ideałowi, jaki zarysował przed nami Jan Paweł II, Prorok naszych czasów? Ale jeśli nie sprostaliśmy to niekoniecznie dlatego, że zdradziliśmy, ale że byliśmy zbyt słabi, by przemóc Przeciwnika. Świadomość tego powinna tylko wzmóc nasze starania, by było lepiej.
A pielgrzymka Jana Pawła II była rzeczywiście wyjątkowa. I to wcale nie dlatego, że tak wmówili nam telewizyjni spece od manipulacji nastrojami.