Dziś jest Czwartek, 28 marca 2024
Czytania
Gazeta parafialna

Rozmaitości

O człowieku, który chciał pozbawić boga domu - z peerelowskich opowieści ojca Gałązki

Jan Andrzej Kruchtowicz

Było to w latach siedemdziesiątych, już po pałowaniu robotników w Radomiu, gdy kartki na cukier zwiastowały kres gierkowskiego "dobrobytu" na kredyt, a niektórzy z dzisiejszych dygnitarzy stawiali pierwsze kroki na szczeblach PZPR-owskiej drabiny władzy. Zaproszono mnie z naukami rekolekcyjnymi do diecezji przemyskiej, na której czele stał niezłomny biskup Tokarczuk. Głód był tam wielki świątyń, bo komuniści na budowę nowych nie pozwalali. Ale lud na Podkarpaciu jest twardy, twardego też miał Pasterza diecezji, tak więc oto dziać się zaczęły w Przemyskiem cuda: w ciągu jednej nocy wyrastały jak spod ziemi kapliczki i kościółki budowane wspólnym wysiłkiem parafian, budząc tym wściekłość partyjnej władzy. Takiej formy oporu przeciw totalitarnemu państwu historia zaiste nie zna.

Tak więc głosiłem właśnie w tamtych stronach kazania wielkopostne, gdy któregoś wieczoru Proboszcz z tajemniczą miną oznajmił mi cichaczem, że rankiem czeka nas niespodzianka. I rzeczywiście. O świcie zbudził nas posterunkowy, który oznajmił, że w sąsiedniej wsi, w Wojtkowej, wyrosła w nocy drewniana kaplica: "I tak mi ksiądz pewnie nic nie powie, ale muszę zażądać wyjaśnień bo mi sekretarz łeb urwie". Sekretarz niemal urwał łeb posterunkowemu, bo Sekratarz był ambitny a tu taka kompromitacja wobec towarzyszy z województwa, ba nawet wobec samego towarzysza Gierka, którego Sekretarz poznał osobiście w czasie jakiejś partyjnej kursokonferencji na Śląsku. Po wzięciu na dywanik posterunkowego wydawało się, że sprawa cała przyschnie. Tym razem jednak się nie udało. Na "kościelne samowole budowlane" w Przemyskiem zwróciła bowiem uwagę Warszawka: podobno to na przyjęciu u sowieckiego ambasadora, tego moskiewskiego namiestnika w "Prywislanskim Kraju" po kilku wódkach zaczęto kpić z polskich towarzyszy, że dają się robić w trąbę katolickiemu klerowi.

Czy to prawda nie wiem, w każdym razie po dniach pięciu, gdy już w nowej kaplicy, pod pięknym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na dobre zadomowili się wierni z Wojtkowej, przyszedł z góry nakaz, by akt samowoli budowlanej ukarać zaś nielegalnie zbudowany "obiekt" zburzyć. Łatwo było towarzyszom z centrali nakazywać, trudniej tu na dole zrobić tym bardziej, że Sekretarz obiecał buńczucznie towarzyszom z województwa, że załatwi sprawę własnymi siłami..

Kto jednak miałby kaplicę burzyć? Chętnych nie było, nawet wśród najbardziej pomstujących na Kościół i reakcyjny kler towarzyszy. I wtedy znaleźli Jaśka. Jasiek był traktorzystą w pobliskim pegeerze. Ojciec umarł mu wcześnie, a matka zajęta młodszym rodzeństwem nie miała czasu, by go dopilnować. Wyrósł więc na wpół dziko, zawsze chętny do wypitki i wybitki, a nikogo się nie bał, wszystkich mając za nic. Jemu wszedł sekretarz na ambicję. "A co Jasiek, proboszcza się boisz? Przed ciemnymi babciami różańcowymi pękasz?" - tak mu gadał. Obiecywał przy tym, że jak sprawę załatwi, to mu pozwolenie na budowę i materiał na własny dom partia zorganizuje. I Jasiek się zgodził.

A tak się złożyło, że już Wielki Tydzień nadszedł: ostatni to był moment, żeby kaplicę rozebrać, bo Sekretarz wiedział, że jak się tu rezurekcja odprawi, to już niczego nie zwojują. I tak im wypadło, że w Wielki Piątek rankiem kaplicę otoczyli zomowcy z Rzeszowa z pałami, tarczami i w kaskach, a Jasiek podjechał, żeby ją traktorem rozwłóczyć. Ludzie się zbiegli, po nas księży szybko furmankami pojechali. Gdyśmy przybyli na miejsce, Jasiek właśnie zapuszczał silnik swego traktora, a milicjanci walili pałami w napierający na nich tłum. Ujrzawszy Proboszcza ludzie cofnęli się. Proboszcz wszedł w tak powstałą napełnioną wrogością niszę i padł na kolana. Milicyjne pałki znieruchomiały, zza tarcz wyjrzały ludzkie oczy. Rwący się do przodu parafianie najpierw jakby zastygli w pół kroku, by też zaryć kolanami rozmoczoną deszczem ziemię. Wtedy Jasiek ruszył. Proboszcz zdołał jeszcze zawołać: "Jasiek! na rany Zbawiciela stój! Dom Boży niszczysz!". " A po co Bogu dom" - odkrzyknął z ciągnika Jasiek - " Przecie sami uczycie, że Bóg jest wszędzie!" I dodał gazu. Drewniane krokwie najpierw boleśnie jękły, a następnie z trzaskiem runęły na ziemię. Krucyfiks ze szczytu świątyni zarył w błoto, traktor poturlał się jeszcze kilka metrów i stanął. Cisza, która wtedy zapadła, starła nawet złośliwy uśmieszek z gęby Sekretarza kryjącego się za zomowskim kordonem.

Gdy stary Proboszcz powstał z klęczek, milicjanci rozstąpili się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. On zaś podniósłszy drewniany krzyż z pokiereszowaną metalową pasyjką zawołał: "wybacz im Boże, bo nie wiedzą, co czynią!". Lud powstał z klęczek i tak ruszyliśmy procesją z pogiętym i sponiewieranym Panem Jezusem do odległej o kilka kilometrów świątyni. Po drodze przyłączali się do nas ludzie z sąsiednich wiosek, milczący, przejęty bólem tłum. Patrzyłem na tego strąconego w błoto przez ludzką głupotę i nienawiść Jezusa, patrzyłem na płaczących ludzi, mężczyzn i kobiety, starych i młodych. I czułem pustkę moich własnych rekolekcyjnych kazań wobec doświadczenia, które stało się teraz naszym udziałem.

A Jaśka zawieziono do Przemyśla i dano mu medal. Z partyjnymi bosami najadł się schabowych i napił wódki w komitetowym bufecie. Tam był bohaterem, wszystkie komitetowe sekretarki zbiegły się, by go obejrzeć. A po Wielkanocy partia dała mu grunt, pozwolenie na budowę, dała materiał, a Sekretarz przysłał ekipę budowlaną z samego Przemyśla, bo w okolicy nikt ręki do współpracy z nim by nie przyłożył. Ale Jasiek drwił z tego. W dzień pracował z przemyskimi budowlańcami, w nocy z nimi pił, jakby na złość ludziom. Aż wreszcie na szczycie zawisła wiecha. I wtedy zaczęło padać. Lało całymi dniami, dwa tygodnie bez przerwy. A że partia dała Jaśkowi kiepski grunt, to nagle jego nowy dom zaczął siadać. Najpierw przekrzywił się jeden koniec, potem zaś pęknął na pół. Jasiek biegał wokół jak oszalały, klął na czym świat stoi, lecz nic to nie pomogło. Na trzeci dzień mury Jaśkowego domu runęły. I wtedy deszcz się skończył. Dla ludzi była to kara Boska. Dla Jaśka powód do jeszcze większej wściekłości, topionej w morzu wódki, wypijanej w gminnej klubokawiarni. I tym razem jednak Sekretarz mu pomógł: partia nie chciała opuścić w potrzebie tak cennego dla niej człowieka, a zarazem nie dać powodu do triumfu znienawidzonemu Kościołowi. Przenieśli więc Jaśka do sąsiedniej wsi i budowa zaczęła się od nowa. Tym razem wiecha zawisła bez problemu, dom pięknie wykończono i wtedy urządził Jasiek wielkie przyjęcie z morzem wódki. Był nawet Sekretarz. W nocy, gdy biesiadnicy posnęli pod stołami, wybuchł pożar. Ledwie ludzi odratowano, wszystko spłonęło do szczętu. Ponoć ktoś zaprószył ogień niedopałkiem papierosa. Jasiek usiadł wśród popiołu i milczał. Ale i tym razem Sekretarz wziął go pod swoje skrzydła: przenieśli go do miasta, dali pracę w fabryce czołgów i mieszkanie w nowym betonowym bloku, którego nie mógł ruszyć ani ogień, ani woda. Na trzeci dzień w bloku wybuchł gaz: instalacja była nieszczelna. Nikt nie zginął na szczęście, ale blok trzeba było rozebrać.

Jasiek nie czekał na Sekretarza. Popatrzył tylko na ruinę, odwrócił się i ruszył przed siebie. Jeżdżąc po Polsce spotykam go czasem na kolejowych dworcach, ciągle w drodze. Nigdzie nie zagrzeje miejsca dłużej niż jedną noc. Od ćwierćwiecza wędruje niczym ścigany więzień. Bez dachu nad głową, bez miejsca, gdzie może spocząć, wieczny tułacz i wieczny bezdomny: człowiek, który chciał Boga pozbawić domu.


Przeczytano 9650 razy

20, (3) 2001 - Św. Teresa



Copyright 2003-2024 © Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri i parafia pw. NMP Matki Kościoła w Poznaniu
stat4u
Kalendarz
Czytania
Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri - Poznań