Któż nie zna alei Marcinkowskiego? Co jednak wiemy o człowieku patronującym nie tylko reprezentacyjnej poznańskiej ulicy, ale i naszej Akademii Medycznej? Źle - my poznaniacy - dbamy o pamięć o naszych bohaterach, o ludziach, którym mamy coś do zawdzięczenia.
Jan Karol Marcinkowski urodził się 23 czerwca 1800 roku, dziewięć dni po zwycięstwie Napoleona w bitwie pod Marengo w rodzinie właściciela szynku na wzgórzu św. Wojciecha. Dzieciństwo Karola przebiegło w barwnym okresie napoleońskim, gdy Poznań pełen był strojnego w skrzące się przepychem mundury i mówiącego różnymi językami wojska. Ten pełen nadziei czas zakończył się wraz z klęską cesarza Francuzów i powrotem rządów pruskich w 1815 roku. Nasz bohater, który trzy lata wcześniej stracił ojca, był wtedy uczniem liceum z czasem przemianowanego na Gimnazjum św. Marii Magdaleny. Podkreślić tu trzeba, iż jego matka, sprawnie prowadząca po śmierci męża rodzinny szynk, doskonale zdawała sobie sprawę z możliwości, jakie w tym stuleciu burzliwych przemian społecznych otworzyć może wykształcenie. I dlatego też o wykształcenie syna zabiegała z całą mocą, nie szczędząc środków, choć - w liczącej sześcioro dzieci rodzinie - wydatków z pewnością nie brakowało. Karol zresztą doskonale spełniał pokładane w nim nadzieje, zdobywając zawsze bardzo dobre noty, co pozwoliło mu na uzyskanie rządowego stypendium umożliwiającego rozpoczęcie w 1817 roku studiów medycznych na uniwersytecie berlińskim. Również na studiach zdobywał najlepsze wyniki. Jednocześnie jednak wraz z innymi polskimi studentami zaangażował się w działalność tajnej organizacji "Polonia", a nawet czas jakiś stał na jej czele. Zwróćmy na to uwagę, ten syn szynkarza stał się oto niekwestionowanym przywódcą najbardziej aktywnych młodych ludzi, wśród których nie brakowało osób z hrabiowskimi tytułami. Nie potrzeba innego świadectwa, by stwierdzić, jak wybitną musiał być osobowością. "Polonia" została jednak wykryta przez policję, zaś nasz bohater skazany na pół roku twierdzy. Z kary tej tylko kilka tygodni spędził w twierdzy w Gdańsku, z powodu bowiem złego stanu zdrowia pozwolono mu resztę odbyć w areszcie domowym w gdańskiej gospodzie "Pod trzema Murzynami". Przypomnijmy tutaj, iż już niedługo dojść miało w Wilnie do śledztwa w sprawie innego studenckiego stowarzyszenia, filomatów, na których spadły następnie kary wieloletniego zesłania: różnice w potraktowaniu studenckich związków doskonale ilustrują nam różnice między zachodnioeuropejskim państwem prawa, jakim były Prusy, a rosyjską policyjną despocją.
Niedługo po zakończeniu odbywania kary Marcinkowski obronił swą pracę doktorską, a następnie wrócił do Poznania, by rozpocząć praktykę lekarską. Tu szybko zdobył sobie uznanie poznaniaków obojga płci, trojga wyznań i wszystkich stanów. Był doskonałym fachowcem i pełnym poświęcenia pracoholikiem. Jedyną jego przyjemnością była szybka jazda konna. Bywało, że nocami pędził konno do podpoznańskich dworów, do swych dobrze urodzonych pacjentów, zapewniających mu dość wysokie dochody. Rano, po powrocie przyjmował u siebie ubogich, by następnie iść - jakbyśmy to powiedzieli - na dyżur do Szpitala Sióstr Miłosierdzia przy pl. Bernardyńskim. Wydawało się, że Marcinkowski nie zna, co to zmęczenie.
W tę doskonale rozwijającą się praktykę wkroczyła jednak historia. W pierwszych dniach grudnia 1830 roku dotarła do Poznania wiadomość, iż w Warszawie wybuchło powstanie. Marcinkowski wespół z innymi Poznańczykami ruszył do Królestwa walczyć o niepodległą Polskę. Był z nim kłopot. Zaciągnął się on mianowicie do wojska jako prosty szeregowy, bo służbę w charakterze lekarza wojskowego traktował jako rodzaj dekownictwa. Dopiero na wyraźny rozkaz przełożonych przeszedł do szpitala polowego. Jego ofiarność i odwaga nagrodzone zostały krzyżem Virtuti Militari. Swą powstańczą służbę skończyć miał na wyprawie generałów Giełguda i Chłapowskiego na Litwę. Zmuszony przez nieprzyjaciela oddział przekroczył w końcu granicę Prus Wschodnich, gdzie został internowany. Marcinkowski, po kilkumiesięcznym pobycie w Kłajpedzie, wybrał w końcu los emigranta i ruszył na zachód.
Na emigracji, najpierw w Anglii i Szkocji, a następnie we Francji Marcinkowski nie próżnował. Interesował się wszystkim, uczył się, pogłębiał swą znajomość sztuki lekarskiej. Politycznie związany był ze środowiskiem skupionym wokół ks. Adama Czartoryskiego. Szybko jednak zrozumiał, że nie na emigracji winien szukać pola do działania i podjął decyzję powrotu do kraju. W październiku 1834 roku przekroczył granicę Prus. Tu jednak czekały na niego pruskie sądy i nowe wyroki, które w końcu sprowadziły się do kilku miesięcy twierdzy za walkę przeciw zaprzyjaźnionemu z królem pruskim monarsze. Ostatecznie jednak mógł wrócić do ukochanego Poznania i do swej lekarskiej praktyki, odbywanej z taką samą pasją i takim samym poświęceniem.
W Poznaniu czekały jednak na Marcinkowskiego nowe zadania. Po powstaniu listopadowym zaborcza władza rozpoczęła z większą energią wcielać w życie swój program pełnej integracji Poznańskiego z państwem pruskim. Polakom zaczęło się tu robić coraz ciaśniej, coraz lepiej widać było zagrożenia, jakie rodzi ta nowa polityka. Tym przenikliwiej widział je obeznany z zachodem Marcinkowski. Po swych angielskich i francuskich doświadczeniach rozumiał on dobrze nieuchronność cywilizacyjnych przemian. Można się było obawiać, czy polskie społeczeństwo, biedniejsze i gorzej wykształcone niż jego niemieccy konkurenci, sprosta wyzwaniom nowych czasów i ocali zagrożoną narodowość. Próba przeciwdziałania tym zagrożeniom zrodzić miała właśnie w tym czasie podstawy poznańskiego programu pracy organicznej. Marcinkowski nie był jedynym, który wówczas w Poznańskiem tak właśnie rozumował. To jego jednak niekwestionowany autorytet pozwolił na zbudowanie podwalin pod nową narodową strategię.
Nie sposób oprzeć się zdziwieniu: z pochodzenia drobnomieszczański syn, lekarz na czele polskiego ruchu narodowego w Poznańskiem? Tak jednak właśnie się stało. Fenomen Marcinkowskiego polegał na tym, że jako człowiek krystalicznie uczciwy i prawy potrafił stanąć na czele ówczesnego polskiego społeczeństwa, że jego moralną władzę uznali zarówno wyniośli i zapatrzeni w swe herby ziemianie i arystokraci, jak i niesforni poznańscy rzemieślnicy i kupcy. To, co proponował Marcinkowski, było proste. Po pierwsze należało stworzyć instytucję stypendialną zbierającą fundusze, które umożliwią zdolnym, acz ubogim młodzieńcom zdobycie zawodu, np. rzemieślniczego, czy też opłacenie studiów wyższych. I tak się rzeczywiście stało: powstałe w 1841 roku Towarzystwo Naukowej Pomocy działające aż do 1939 roku (!) stać się miało najważniejszą instytucją poznańskiego systemu prac organicznych, bo to ono dostarczało wykształconych kadr pozwalających Polakom na skuteczne konkurowanie z Niemcami na płaszczyźnie społecznej, kulturalnej i gospodarczej. Drugą inicjatywą Marcinkowskiego była idea wzniesienia hotelu Bazar, otwartego również w 1841 roku. Hotelu, w którym można było nie tylko dobrze zjeść i wypić, ale gdzie otwierali swe sklepy polscy rzemieślnicy, gdzie było miejsce spotkań poznańskich elit, gdzie możliwe było organizowanie polskich imprez narodowych. Bazar urastał do roli swego rodzaju polskiej twierdzy, polskiego przyczółka w coraz bardziej niemieckim Poznaniu.
Marcinkowski zrealizował te pomysły z właściwą sobie żelazną konsekwencją: jeśli było trzeba, potrafił zrobić awanturę ociągającemu się ze składką na TNP arystokracie, na co jedynie on mógł sobie w tym czasie pozwolić. Jednocześnie spalał się w niezmordowanej, lekarskiej pracy. Spalał się w sensie dosłownym, pracując w gorączce, wiedząc, jak niewiele czasu mu pozostało. Suchoty, ta choroba biedaków i poetów dopadła także i jego. Zmarł jesienią 1846 roku w dworze przyjaciół w Dąbrówce Ludomskiej. Pozostał przez lata jedną z najbardziej czczonych postaci poznańskiego XIX wieku, z pozoru trzeźwym realistą, w istocie porywającym się z motyką na słońce romantykiem.