Klęczę. Jestem tuż pod krzyżem. Właśnie znakiem krzyża rozpoczynam tę rozmowę. Jest cicho. Wyłączyłam na chwilę odgłosy cywilizacji. Ale... w mojej głowie zamieszanie, bo oto przystanęłam na chwilę by porozmawiać z samym Bogiem. Od czego mam zacząć? O czym rozmawiać z tym który wie o mnie więcej niż ja sama. Człowiek jest tajemnicą dla człowieka, ale nie dla Boga, który go ulepił na swój obraz i podobieństwo swoje. Nie ma myśli której by nie znał przede mną. Zna moje słowa zanim padną. Bezbłędnie odczytuje każdy mój gest, nawet ten niewyraźny. Ten sam Bóg, który już teraz wie ile łez w życiu przeleję, który zdążył już policzyć wszystkie moje uśmiechy, którego wszechwiedza rozciąga się na każdy pojedynczy fakt z życia każdego, oczekuje byśmy rozmawiali z nim codziennie i o wszystkim, jak z Ojcem. To trudniejsze niż rozmowa z człowiekiem, który nawet jeśli nie odpowiada, to chociaż kiwa głową. Zawsze chciałam nauczyć się takiej modlitwy, która dałaby mi poczucie łączności z Bogiem, łączności podobnej do tej jakiej doznaję gdy rozmawiam z człowiekiem. Chciałam doświadczyć Jego "kiwnięcia głową". To nie mogło się udać. Nie wtedy, kiedy moje spotkania z Panem Bogiem przebiegały ciągle według tego samego schematu, schematu który tolerowałam mimochodem, z którego nie umiałam się wyzwolić. Może komuś wyda się to znajome. Myśli rozproszone po pokoju. To co dzisiejsze miesza się z tym co jutrzejsze. Słowa bezładnie rzucane, zdania niedokończone, wątki poprzerywane. Między prośby wciśnięte "dziękuję za wszystko", w domyśle "Ty wiesz za co". Prośby sformułowane przejrzyście, na wszelki wypadek. Rachunek sumienia zamknięty w słowie "przepraszam". Niby klęczę tu przed Bogiem, ale mój wzrok zawieszony na nie podlanym kwiatku, uszy wsłuchane w bicie zegara, który przypomina, że już późno. Przynaglony przez ten zegar znak krzyża zamyka kolejną modlitwę i następny dzień. Podnoszę się z kolan. Już po wszystkim. Teraz kolej na stałe pytanie. Co ja właściwie zaniosłam przed chwilą mojemu Bogu? (Oprócz skostniałego języka ciągle tych samych próśb). Czy te słowa pośpiesznie ciskane, przyziemne i ciężkie, zdołały się ku Niemu wznieść, czy opadły od razu na podłogę? Jak małą cząstkę siebie zostawiłam przed chwilą w niebie, skoro z całej modlitwy pamiętam tylko dwa znaki krzyża i Amen. Po tej refleksji pora już tylko na wstyd.
Chciałam modlić się inaczej, lepiej. Chciałam odkryć swoją drogę do Boga, niekoniecznie prostą i krótką, raczej pewną. Odpowiedz na pytanie "którędy?" znalazłam nagle, jakiejś bezsennej nocy. Przyszła do mnie w pytaniu "A gdybym tak spróbowała modlić się pisząc?" Następnego dnia drżącą ręką napisałam swój pierwszy "list do Pana Boga". Nie musiałam go adresować, zaklejać w kopercie, nie musiałam angażować gołębia. Jestem pewna, że doszedł, że został przeczytany. Bóg ma przecież wzgląd we wszystko co moje. Czyta nawet pamiętniki opatrzone napisem "nie czytać". Przeczytał więc. Mnie nurtowało inne pytanie "czy taka modlitwa podoba się Bogu?" Dla mnie samej piękne i dziwne zarazem było to uczucie -zobaczyć swoją modlitwę. Nie bez wątpliwości pisałam dalej. Pisałam do Niego codziennie i nie przestałam. Moje pisanie jest bardzo młode, ma dopiero 1,5 miesiąca, ale już teraz czuję, że właśnie tej drogi szukałam. Wcale nie jest prościej pisać niż mówić. Pisanie wymaga czasu i skupienia. Ale chyba o to właśnie chodzi by poświęcić Bogu czas i by skupić się właśnie na Nim. To prawda, że Bóg upodobał sobie prostotę, a słowo mówione jest prostsze. Prawdą jest chyba i to, że modlitwa nie musi być wcale ładna co do formy, żeby Bóg się nią zachwycił. Nie dla względów estetycznych zaczęłam jednak pisać do Pana Boga. Chciałam by moja modlitwa była bardziej świadoma, bardziej uporządkowana, by miała swój początek i koniec. Tu - na kartce nie plączą się myśli, nie padają niepotrzebne słowa, nie ma zbędnych powtórek. Oczywiście nie da się związać myśli by nie uciekały. Dlatego i pisząc uciekam, ale wracam do zdań zaczętych, kontynuuję wątki już otwarte. W sposób bardziej świadomy i namacalny rozmawiam ze swoim Ojcem. A kiedy zamykam swój "modlitewnik" nie mam sobie do zarzucenia, że nie wiem z czym ja właściwie pobiegłam dzisiaj do nieba. Ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze. Najważniejszy jest mój stan ducha, odkąd zaczęłam modlić się na papierze. Zmieniła się moja relacja z Panem Bogiem. Przede wszystkim poczułam nieznaną mi dotąd potrzebę ciągłej modlitwy, ciągłego zawierzania siebie Bogu, dzielenia się z nim każdym detalem mojego życia. To trochę tak jak rozmawiać z przyjacielem dzień w dzień i ciągle mieć mu coś do powiedzenia, z tą tylko różnicą, że z Bogiem można porozmawiać zawsze i dosłownie na każdy temat. Jest coś jeszcze - radość modlitwy, której nie odważyłabym się już zaliczyć do kategorii katolickiego obowiązku. Modlę się bo tego potrzebuję i tylko w tym sensie modlę się bo muszę. Za dobrodziejstwo mojej modlitwy uważam także to, że dzięki niej przepuszczam moje życie przez lepszy filtr, oceniam je z innej perspektywy. Te moje zapisane kartki są dla mnie doskonałym materiałem poznawczym. Pozwalają mi spojrzeć na swoje życie przez pryzmat słów kierowanych do Pana Boga. Czarno na białym widzę czy bardziej proszę czy przepraszam, czy mówię tylko o sobie czy pamiętam też o innych, czy wymagam od siebie czy dopraszam się tylko bożych łask. Widzę czy się zmieniam i na ile. To wszystko daje mi moje pisanie - dużo więcej niż oczekiwałam kiedy kreśliłam z pewnym lękiem pierwsze słowa. Teraz chciałabym się jeszcze nauczyć gorliwości w czytaniu odpowiedzi Boga na wszystkie ludzkie pytania. Leżą na półce, przechodzę koło nich codziennie, są w Piśmie Świętym. W pewnym sensie Bóg odpowiada na moje "listy", właśnie przez Biblię.
Napisałam to wszystko po to by podzielić się moim odkryciem modlitwy na papierze. Ja dzięki tej modlitwie poczułam, że przybliżyłam się do nieba. Czuję się teraz o to niebo lepiej.