Aujourd'hui c'est vendredi, 29 mars 2024
Lecture
Gazeta parafialna

Les voyages

W lekkim powiewie przychodzisz do mnie.
Wspomnienia z pieszej pielgrzymki do Częstochowy.

Anna i Joanna Żerdzińskie

Te słowa i związane z nimi wspomnienia powracają do mnie najczęściej. Widzę wtedy las, drzewa kołysane lekkim powiewem wiatru i czuję tchnienie Jego obecności. Jego - Pana, który przy słowach tej pięknej pieśni, śpiewanej przez pielgrzymkowy chór, przychodził do nas ukryty w Eucharystii. Jego nadejściu towarzyszyła niezwykła powaga, skupienie. W panującej ciszy wyczuwało się coś wspaniałego, podniosłego. Choćby dla tych niepowtarzalnych Mszy w plenerze warto było poświęcić swój wolny czas, często urlop. A przecież były inne wspaniałe przeżycia. Wspaniały był i cel - Jasna Góra i Matka królująca na jej szczycie.

Zacznijmy jednak wszystko od początku. Ranek 6 lipca. Znowu rzęsiście pada. Jest zimno. Nie rozpala to w nas optymizmu. Wszak mamy spędzić pod gołym niebem 10 dni. To nasza pierwsza pielgrzymka, pierwsze doświadczenie, a więc więcej w nas niepokoju niż w innych uczestnikach, którzy mają za sobą 5, 10, 15 i więcej takich przeżyć. Msza w katedrze. Kościół wypełniony po brzegi. Na dworze zawierucha, ale w środku atmosfera ciepła, pełna życzliwości. Powoli ten nastrój udziela się i nam. Już nie boimy się niepogody. Wszak Bóg wie, że idziemy na pielgrzymkę i nieraz zaświeci słońcem. Na drogę udziela nam błogosławieństwa arcybiskup Juliusz Petz. Z tym błogosławieństwem, w strugach deszczu, ze śpiewem na ustach, wyszliśmy na ulice Poznania. Wokół żegnały nas z widocznym podziwem ale i współczuciem rzesze Poznaniaków. Niektórzy odprowadzali nas do granic Poznania. Inni - patrząc na nas mówili - "Oho, jeszcze się śmieją." Ale to współczucie nie było nam potrzebne, gdyż i słońce zreflektowało się, że to nie jest zwykły dzień i wyszło nam naprzeciw.

Pierwszy odpoczynek - Szczepankowo. Pierwsze doznanie ludzkiej życzliwości, gościnności, solidarności. Radość rozpala nam serca. Tu zjedliśmy pierwszy kawałek placka drożdżowego, który okazał się być stałym motywem na przydrożnych stołach zastawianych przez wiejskie gospodynie. Te specjalistki od placka i zupy na swój sposób pielgrzymowały z nami piechurami, podobnie jak kierowcy towarzyszących nam wozów czy sterujący ruchem, dzięki którym szliśmy ruchliwymi ulicami bezpiecznie jak zdarzyło się iść środkiem Morza Czerwonego. Osobną kategoria pielgrzyma są gospodarze czekający przy parafialnych kościołach, na nas zmęczonych dwudziesto, trzydziesto, bywało ze pięćdziesięciopięciokilometrowym marszem. Na jeden wieczór i poranek powiększali swoje rodziny o dwóch, trzech, a nawet jedenastu nowych członków. Ich domy stawały się naszymi domami, ich stoły naszymi stołami. Wspólnie też okazywały się problemy i radości, które kiedyś były tylko ich lub tylko nasze. Ich bolały nasze nogi. Nas bolały ich strudzone ręce. Przysłowie "Gość w dom, Bóg w dom" wypełniało się konkretną treścią. To dla nas przez Niego pani Ala poszła o północy po ciepłe bułki, by o czwartej nad ranem przynieść i je wypełnić jakże konkretną treścią. To dla nas przez Niego Tomek i Krzychu o piątej wzięli nasze bagaże na siebie. Magda i Marysia wychodziły zaś z siebie, żebyśmy do następnego etapu stanęły zregenerowane. Można policzyć, ile kroków mieści się w trzystu kilometrach drogi miedzy Poznaniem a Częstochową, ilość nóg pogrążonych w marszu, ale niepoliczalna jest dobroć ludzka czekająca pod dachami naszych dobrodziejów.

Pielgrzymka to trud zbiorowy i radość zbiorowa. To ludzie w oknach, płaczące staruszki i dzieci z kwiatami przy drogach, a na drogach kierowcy duszący na klakson na znak solidarności z nami. Nawet koty na dachach uśmiechały się do nas życzliwie, a psy przestawały szczekać. Pomyśleć, że tak reagował na uniesiony krzyż i trzysta osób za krzyżem świat okrzyknięty obojętnym. Ten niby "obojętny" przestawał na chwilę kręcić się wokół własnej osi, a zamiast słońca krążył dookoła Maryi. Cięższe zdawałyby się nasze nogi, gdybyśmy szli ku Niej w osamotnieniu, bo to wcale nieprosta droga. Gorący asfalt, ostre kamienie, słońce, deszcz, spuchnięte nogi i te pęcherze, które bez względu na pogodę rosły jak grzyby po deszczu. Takie okoliczności muszą prowokować pytanie "Co ja właściwie tutaj robię?" Kto z nas go sobie nie postawił w chwili słabości? Kto nie buntował się przeciwko ostremu, marszowemu tempu, dystansom zbyt długim, przerwom za krótkim? To, że szliśmy dalej, to nie zasługa kondycji. Pchała nas siła woli. Jedni tę silę zabierali z Poznania, inni znajdowali ją po drodze. Pewnie niejeden zgubił ją gdzieś w trakcie marszu, opierając się potem o ramię kogoś silniejszego duchem. Przekonałam się, że siła ducha jest podzielna, że można jej komuś użyczyć, nie tracąc swojej mocy. Wzmocnić czyjegoś ducha jest równie ważne jak pomóc komuś fizycznie kosztem samego siebie. "Dziękuję" - należy się jednym i drugim. Ludziom silniejszym od siebie zawdzięczam swoje zwycięstwo.

Jest więc pielgrzymka próbą sił. Czym jeszcze jest? Jest aktem wiary. Jest czasem łączności z Bogiem przez modlitwę - ranne godzinki, nowenny, paciorki różańca, Mszę Św., spowiedź na tyłach grupy. Jest czasem łączności z Bogiem przez śpiew, przyrodę, drugiego człowieka. To także lekcja, z której można dużo wynieść, jeśli uważnie się słucha i obserwuje. Mądrość płynie z kazań i refleksji duchowych przewodników grup, świadectw pielgrzymów, a także z ust piechura obok czy z innego szeregu. Do mnie najbardziej przemówiły drobne gesty świeżo poznanych ludzi, którzy nie koncentrując się na własnym bólu, zauważali innego cierpiącego. Nie było między nami rześkich i wypoczętych. Gdy stopy pokryte są pęcherzami, każdy krok to ból. Sztuką jest wtedy zapomnieć o sobie, oderwać uwagę od własnych stóp i przerzucić ją na stopy sąsiada. A jednak spotkałam i takich, którzy przez sen pytali: "Czy mogę pani pomóc?" (To nie żart.) Pielęgniarki i lekarze częstokroć swoje piętnaście minut przerwy rozdawali między obolałych, wykazując przy tym duże bohaterstwo. Wiedziałam, skąd brali siłę, a mimo to patrzyłam na nich z niemałym zdumieniem. Pielgrzymka to także szkoła dobrego życia, kuźnia dobrych katolików.

Uczy znosić cierpienie z pokorą, zaufania Bogu i ludziom, leczy z egoizmu. Może my, którzy dotarliśmy do Częstochowy, nie jesteśmy dużo lepsi niż byliśmy na starcie, ale wróciliśmy do Poznania odmienieni. Wśród modlitwy, ciszy albo wrzawy zakwitły powołania kapłańskie i zakonne, postanowienia poprawy, dojrzewała wiara. Koneksja nad życiem, czasami krótkim (6- latka), czasami długim (73- latka) nasuwała się sama. Bywało, że prowokował ją kaznodzieja, bywało, że zwyczajna tęcza.

Nie jest ten marsz, ku Matce tylko czasem rozmowy z Bogiem i samym sobą. Jest przecież ten drugi pielgrzym - w poniedziałek zupełnie anonimowy, w środę ma już jakoś na imię, a dzisiaj nazywasz go przyjacielem. Jest około trzysta takich osób jak on, których nie zdążysz poznać nawet z imienia. Może podasz im rękę na znak pokoju lub wymienisz uśmiech i symboliczne "przepraszam" na Łączce Pojednania. To jedna z wielu łączek ścielących się tuż przed Częstochową, ale jeszcze przed miejscem, gdzie oddaliśmy hołd Maryi, kładąc się krzyżem na drodze w stronę wyłaniającego się z chmur sanktuarium na Jasnej Górze. Na tej łączce obdarzyliśmy "orderem uśmiechu" najpogodniejszych z nas. Na ich cześć poszły w powietrze salwy śmiechu. Ten był w naszej pielgrzymkowej rodzinie częstym gościem, tylko czasami nieproszonym. Niektóre wydarzenia, jak chrzest pielgrzymów - nowicjuszy, z założenia mają być wesołe. To po to woda lejąca się z węża, indiański malunek na twarzy i niedobra papka do zjedzenia. Starą tradycją pielgrzymkową są piłkarskie mecze rozgrywane między zaprzyjaźnionymi grupami. Czasami do tradycji należy, że wygrywają zawsze ci sami. O radosny nastrój na pokładzie walczyło tzw. "studio" - grupa młodych grajków i śpiewaków. Im w dużej mierze zawdzięczamy te chwile radości, uzewnętrzniane przez głośny śpiew, takież same okrzyki i oklaski. Były też pląsy, węże. Był i polonez tańczony w rytm pieśni rozlegającej się przez tuby. W tym kontekście wcielanie idei chodzenia po cztery osoby w rzędzie okazało się przydatne.

Szliśmy więc krokiem marszowym lub tanecznym w stronę Częstochowy, to krzycząc z radości, to jęcząc z bólu. Ku pokrzepieniu mówiono nam: "Ma boleć. Idziemy żeby cierpieć. Im więcej cierpień, tym więcej zasług. Im więcej pęcherzy złożycie Maryi, tym lepiej." Do Częstochowy dotarliśmy wszyscy - ci mniej i bardziej okaleczeni. W ustalonym odgórnie porządku (porządek i świetna organizacja znamionowały całe to religijne przedsięwzięcie) wszystkie grupy (a było ich chyba 21) wkroczyły triumfalnym krokiem na trakt wiodący ku Madonnie. Przywitani, najpierw przez autokarowych pielgrzymów z Poznania, a potem przez samego biskupa, poszliśmy przywitać się z wyczekującą nas Matką. 15 lipca w Częstochowie przed obrazem Maryi pochyliło czoło około 3700 radosnych pątników. U jej stóp odbyła się wielka Eucharystyczna Uczta. Tego dnia nikt nie zadawał sobie pytania - "Co ja tutaj robię?"

Tak zapamiętały pielgrzymkę Anna i Joanna Żerdzińskie (matka z córką)


Lectures 10609 fois

08, (3) 1998 - Wszystkich Świętych



Copyright 2003-2024 © Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri i parafia pw. NMP Matki Kościoła w Poznaniu
stat4u
Kalendarz
Czytania
Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri - Poznań