Heute ist Dienstag, 23 April 2024
Lesung (Wort Gottes)
Gazeta parafialna

Varia

Przypadki Ojca Atanazego Gałązki

Jan Andrzej Kruchtowicz

Ojciec Gałązka i karuzela.

Usiedli obok niego w małej poczekalni, za oknami padał deszcz: krople wolno ściekały z brudnej szyby. Mieli skórzane plecaki, warkoczyki na głowie dziewczyny zdobiło kilka sznurków drobnych koralików, zaś ucho chłopaka - kolczyk. Zapytali o odjazd pociągu, ponarzekali trochę na opóźnienia, ot taka sobie dworcowa rozmowa. Ojciec Gałązka uwielbiał gawędzić z przygodnymi znajomymi, wielokrotnie bowiem doświadczył, że takie rozmowy często dotykają samej istoty rzeczy. Tak było i tym razem. Zaczęli rozmawiać o doświadczeniu religijnym, jego młodzi towarzysze wracali właśnie z trzydniowej sesji medytacyjnej w podwarszawskim klasztorze zeń. Dziewczyna i chłopak próbowali już wielu rzeczy; ich opowiadanie o ćwiczeniach jogi wzbudziło żywe zainteresowanie ojca Gałązki, zaniepokoił się jednak, gdy wspomnieli o marihuanie. Chłopak z lekkim politowaniem pokiwał głową. To nic takiego, ot poszerzenie świadomości, nowe doznanie. Używane świadomie nie może spowodować uzależnienia. Ojciec Atanazy zaoponował, na co jego rozmówca rzucił lodowato: "A wie ksiądz co mnie najbardziej denerwuje w Kościele? To, że ciągle chce mi dyktować, co wolno, a co nie. A ja jestem wolnym człowiekiem i moja wolność realizuje się w każdym moim wyborze, bez względu na to. czy to się komu podoba, czy nie".

"No tak" - odparł ojciec Gałązka - "ale przecież są takie wybory, które mogą odebrać ci wolność. Biorąc narkotyk to tak jakbyś wsiadł do karuzeli....".

"Każda karuzela jednak się kiedyś zatrzyma".

"Tak, ale to nie twojej decyzji zawdzięczać będziesz, że stanie. Ty będziesz już uzależniony od mechanizmu, nad którym nie będziesz mógł zapanować. I co wtedy z twoją wolnością?"


Ojciec Gałązka i moralny dylemat.

Przy konfesjonale uklęknął potężnej postury mężczyzna. Sapnął z przejęcia i szepnął: "Proszę ojca, mam moralny dylemat". Ojciec Gałązka podniósł oczy znad brewiarza i z pełnym zainteresowania zdziwieniem zerknął za kratki. Nieczęsto bowiem przy konfesjonale klękał ktoś obdarzony dylematem moralnym. "Cóż cię trapi synu?" -spytał.

- "Otóż proszę ojca, jestem wojskowym. Tak się złożyło, że wypadła mi służba prosto w Wielkanoc. Zamiast więc być na rezurekcji, a później na rodzinnym śniadaniu musiałem siedzieć w jednostce. Rodzina oczywiście o mnie nie zapomniała, wpadła więc do mnie na chwilę żona z dziećmi, moi rodzice z siostrą, a nawet teściowa. Każdy przyniósł mi oczywiście coś do przekąszenia, a że to Wielkanoc, więc naznosili mi przede wszystkim jajek. A ja, proszę ojca, uwielbiam jajka na twardo. Wtedy zjadłem ich w sumie 32 na jedno posiedzenie. Chciałbym się zapytać, czy to już grzech obżarstwa?".

"O Boże!" - wyrwało się o. Atanazemu. Przestraszony penitent zapytał: "Czy to tak straszny grzech?" - "To łaska Boska synu! Powinieneś podziękować Panu Bogu za tak zdrowy żołądek!"


Ojciec Gałązka i barbarzyńcy.

W drugi dzień Wielkanocy ojciec Gałązka odwiedził znajomych. Mieszkali oni na pierwszym piętrze w ponurej desce na Os. Piastowskim. Już w drzwiach ojciec Atanzy skorzystał z przygotowanej zawczasu gumowej gruszki i zrobił gospodyni śmigusa, za co w odwecie został natychmiast oblany przez dwie solidarnie broniące mamy córeczki. Po tradycyjnej porcji pisków i żartobliwych pomstowań, podsuszywszy zmoczone głowy siedli wszyscy do stołu. Kawa była doskonała, a kajmakowe mazurki gospodyni - pace lizać. Rozmawiano o tradycji, o jej sile i znaczeniu dla zachowania kulturowej ciągłości i o wychowawczym znaczeniu dla kształtowania obyczajów młodego pokolenia. Nagle miły nastrój przyjacielskiej rozmowy zakłóciły dochodzące zza okna krzyki. To banda kilkunastolatków z bejsbolowymi czapkami odwróconymi rydlami do tyłu osaczyła właśnie jakąś kolejną ofiarę i nie zważając na płeć, wiek czy stan zdrowia oblała ją wiadrami lodowatej wody. "Oto macie" -rzucił na to ojciec Gałązka - "sama tradycja jako czysta forma nic nie znaczy. Byle nihilista przemieni ją w mgnieniu oka w najdziksze barbarzyństwo".


Ojciec Gałązka i paranoja.

Pani Łopuchowicz miała ostry głos wieloletniej nauczycielki, doświadczonej w pacyfikowaniu kolejnych pokoleń uczniów jednym krótkim "spokój!" Także i koleżanki nieco jej się obawiały, nawet i pan dyrektor wolał schodzić jej z drogi. Tak więc pani Łopuchowicz trzęsła pokojem nauczycielskim, dla wielu była wyrocznią i sama za wyrocznię się uważała. Pojawienie się w szkole przed kilku laty ojca Gałązki uznała oczywiście za zamach kleru na podstawowe swobody obywatelskie i przejaw dążeń do chomeinizacji Polski. Z czasem zauważyła z przykrością i irytacją, że ten przedstawiciel katolickiego kleru potrafił zjednać sobie sporą część koleżanek i kolegów. Dla świętego więc spokoju i dlatego, że uważała się za osobę niezwykle tolerancyjną (wyrazem tego był fakt, iż przez całe lata tolerowała bez słowa sprzeciwu komunistyczną indoktrynację), a więc z powodu swej wrodzonej tolerancyjności zaczęła nawet tolerować o. Atanazego. Nie potrafiła jednak się oprzeć pokusie i co jakiś czas zaczepiała go a to konkordatem, a to biskupem Głodziem a to innymi sprawami, których dostarczała jej w obfitości cotygodniowa prasa wiadomego autoramentu. Tego dnia słysząc, jak Gałązka rozmawia z tą młodą polonistką o wychowaniu do życia w rodzinie rzuciła swym tonem rasowego pedagoga: "No wie ojciec, ja uważam, że kler jako bezżenny (choć wiadomo, że są tu nadużycia) nie powinien w ogóle zabierać głosu w sprawach rodziny i seksu: nie może przecież mieć o tym zielonego pojęcia".

Gałązka spojrzał na nią spod okularów i powiedział: "A czy uważa też pani, że każdy praktykujący psychiatra winien mieć obowiązkowo choć lekką paranoję?"


9938 mal gelesen

06, (1) 1998 - Wielkanoc



Copyright 2003-2024 © Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri i parafia pw. NMP Matki Kościoła w Poznaniu
stat4u
Kalendarz
Czytania
Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri - Poznań