Aujourd'hui c'est jeudi, 18 avril 2024
Lecture
Gazeta parafialna

La littérature

Święta Noc

Selma Lagerlöf

Gdy byłam pięcioletnim dzieckiem, spadło na mnie wielkie zmartwienie. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek później miałam większe. Było to wówczas, gdy umarła moja babcia. Do tej pory siadywała każdego dnia w rogu kanapy w swoim pokoju i opowiadała bajki. Nic innego nie mogę sobie przypomnieć, tylko to, że babcia opowiadała od rana do wieczora, a my, dzieci, siedzieliśmy cicho wokół niej i słuchali. Było to wspaniałe życie. Innym dzieciom nie wiodło się tak dobrze jak nam. Niewiele pamiętam moją babcię. Przypominam sobie, że miała białe jak kreda włosy, że chodziła mocno przygarbiona i że siedząc ciągle robiła na drutach pończochę. Przypominam sobie także, że kiedy opowiedziała jakąś bajkę, kładła zwykle rękę na mojej głowie i mówiła: "A wszystko to jest tak prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie". Pamiętam także, że umiała śpiewać pieśni, ale nie śpiewała co dzień. Była wśród nich jedna o rycerzu i rusałce, a miała taki refren: "Dmie zimny wicher, zimno nad morzem".

Pamiętam jeszcze modlitewkę, której mnie nauczyła, i jeden wiersz psalmu. Po wszystkich tych bajkach, które mi opowiadała, zostało mi jedynie słabe i mgliste wspomnienie. Jedną tylko pamiętam tak dobrze, że mogłabym ją powtórzyć. Jest to krótkie opowiadanie o narodzeniu Jezusa.

Widzicie, to jest właściwie wszystko, co sobie przypominam o mojej babci! Prócz tego jedno pamiętam najlepiej: jak mi jej brakowało, gdy odeszła.

Pamiętam ten ranek, kiedy kąt kanapy opustoszał i trudno było sobie wyobrazić, jak minie ten dzień. To pamiętam. Tego nie zapomnę nigdy. Przypominam sobie, że zaprowadzono nas, abyśmy pocałowali rękę zmarłej. Baliśmy się i wtedy ktoś nam powiedział, że to ostatni raz możemy podziękować babci za całą radość, jaką nam dawała. Pamiętam też, jak bajki i pieśni opuściły dom, zapakowane w długiej, czarnej skrzyni i nigdy już więcej nie przyszły z powrotem. Przypominam sobie, że coś ubyło z naszego życia. Było to tak, jaki zamknięta została brama do całego pięknego, zaczarowanego świata, przez którą mogliśmy przedtem swobodnie wchodzić i wychodzi A teraz nie było nikogo, kto by się znał na tym, jak otworzyć tę bramę. Przypominam sobie też, że pomału uczyliśmy się bawić lalkami i zabawkami i żyć tak jak inne dzieci. I mogło to nawet wyglądać, jakby nam już zupełnie nie brakowało babci, albo jakbyśmy o niej zapomnieli.

Ale dziś jeszcze, po latach czterdziestu, kiedy zbieram legendy o Chrystusie, jakie słyszałam na Wschodzie, ożywa we mnie to niewielkie podanie o narodzeniu Jezusa, które mi moja babcia nieraz opowiadała. I mam ochotę opowiedzieć je jeszcze raz i dołączyć do mego zbioru.

Był to pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy pojechali do kościoła prócz babci i mnie. Byłyśmy chyba same w całym domu Nie zabrano nas, ponieważ jedna z nas była za mała, a druga za stara. Obie też byłyśmy zmartwione tym, że nie będziemy na jutrzni i nie zobaczymy świątecznych świateł. Ale kiedyśmy tak siedziały w samotności, babcia zaczęła opowiadać.

- Był raz człowiek - powiedziała - który wyszedł w ciemną noc, aby pożyczyć ognia. Chodził od chaty do chaty i pukał do drzwi. "Pomóżcie mi, dobrzy ludzie!" - mówił. - "Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, by rozgrzać ją i małego". Ale noc już była głęboka, tak że wszyscy ludzie spali. Nikt mu więc nie odpowiadał. Człowiek szedł i szedł. Wreszcie ujrzał w oddali błysk ognia. Powędrował więc w tamtą stronę i zobaczył, że na otwartym polu paliło się ognisko. Stado białych owiec leżało śpiąc wokół ognia, a stary pasterz siedział, czuwając nad trzodą. Gdy człowiek zbliżył się do owiec, zobaczył u nóg pasterza śpiące trzy wielkie psy. Obudziły się wszystkie trzy, gdy podszedł, rozwarły szeroko swe pyski, jakby chciały zaszczekać, ale głosu nie było słychać. Człowiek ujrzał, jak sierść zjeżyła się im na grzbietach, jak ich ostre zęby błysnęły w świetle ognia, jak rzuciły się na niego. Poczuł, że jeden szarpie go zębami za rękę, drugi za nogę, a trzeci chwyta go za gardło. Ale szczęki i zęby, którymi psy miały gryźć, nie chciały ich słuchać i człowiek nie odniósł żadnej rany.

Chciał więc iść dalej, by zdobyć to, czego potrzebował, ale owce leżały ciasno stłoczone, grzbiet przy grzbiecie, tak że nie mógł pójść naprzód. Wtedy wstąpił na grzbiety zwierząt i po nich podszedł do ognia. Ani jedna z owiec nie obudziła się, ani nie poruszyła.

Dotąd opowiadała babcia bez przeszkody, ale teraz nie mogłam się powstrzymać, żeby jej nie przerwać.

- Dlaczego nie poruszyły się, babciu? - zapytałam.

- Dowiesz się za chwilę - powiedziała babcia i ciągnęła dalej swą opowieść.

- Kiedy mężczyzna był już blisko ogniska, pasterz spojrzał na niego. Pasterz był starym i opryskliwym człowiekiem, nieżyczliwym i twardym dla ludzi. Ujrzawszy, że zbliża się ktoś obcy, sięgnął po swą długą, ostro zakończoną laskę, którą zwykle trzymał w ręce pasąc stado, i rzucił nią w obcego. Laska poleciała ze świstem prosto na niego, ale kiedy już go miała uderzyć, odchyliła się w bok, minęła go świszcząc i wypadła na pole.

Tyle babcia zdążyła opowiedzieć, gdy przerwałam jej znowu.

- Babciu, dlaczego kij nie chciał uderzyć tego człowieka? - Ale babcia nie miała zamiaru mi odpowiadać, tylko ciągnęła dalej.

- Wtedy ów człowiek podszedł do pasterza i odezwał się do niego:

"Dobry człowieku, pomóż mi i pożycz trochę ognia. Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, aby ogrzać ją i małego".

Pasterz chciał od razu powiedzieć nie, ale kiedy pomyślał, że psy nie zrobiły nic złego temu człowiekowi, że owce nie rozbiegły się przed nim, a jego własna laska nie chciała go powalić, zląkł się trochę i nie śmiał mu odmówić. "Weź, ile ci potrzeba!" - powiedział do niego.

Ale ognisko już się prawie dopalało. Polan ani gałęzi już w nim nie było, został tylko wielki stos żaru, a przybysz nie miał łopaty ani wiadra, żeby nim nabrać żarzących się węgli. Widząc to pasterz powiedział znowu: "Weź, ile ci potrzeba!", i był zadowolony z tego, że człowiek nie będzie mógł wziąć z sobą ognia. Ale ten schylił się, wybrał z popiołu żarzące się węgle gołymi rękami i włożył je sobie w połę płaszcza. I węgle nie parzyły mu rąk, kiedy je nabierał, ani nie paliły jego płaszcza. Poniósł je, jakby to były orzechy lub jabłka.

Tu przerwano opowiadającej po raz trzeci.

- Babciu, dlaczego węgle nie chciały poparzyć tego człowieka?

- Zobaczysz! - rzekła babcia i opowiadała w dalszym ciągu.

- Wtedy pasterz, który był takim złym i opryskliwym człowiekiem, widząc to wszystko, począł się dziwić: "Cóż to jest za noc, że psy nie gryzą, owce się nie płoszą, oszczep nie zabija, a ogień nie pali?" Przywołał obcego z powrotem i zapytał go: "Cóż to jest za noc? I skąd się to bierze, że wszystko stworzenie okazuje ci litość?"

Wtedy ów człowiek odpowiedział: "Nie mogę ci tego powiedzieć, jeśli ty sam tego nie widzisz". I chciał odejść w swoją drogę, żeby jak najszybciej rozpalić ogień i ogrzać żonę i dziecko. Ale pasterz pomyślał, że nie powinien całkiem tracić z oczu tego człowieka, zanim się nie dowie, co to wszystko znaczy. Podniósł się i poszedł za nim. Zobaczył wtedy, że człowiek ten nie miał nawet chaty na mieszkanie, a żona jego i dziecko leżały w grocie skalnej, gdzie były tylko nagie, zimne ściany z kamienia. Pasterz pomyślał, że przecież biedne, niewinne dziecko może zamarznąć na śmierć w tej grocie, i chociaż był twardym człowiekiem, wzruszył się i postanowił pomóc dziecku. Zdjął z pleców tobołek, dobył z niego białą, miękką baranią skórę, podał ją obcemu człowiekowi i powiedział, aby ten ułożył na niej dziecko do snu. W tej chwili, w której okazał, że i on potrafi być miłosierny, otworzyły mu się oczy i ujrzał to, czego przedtem nie dostrzegał, i usłyszał, czego przedtem nie potrafił usłyszeć. Zobaczył wokół siebie stojący zwarty krąg srebrnoskrzydłych aniołów. Każdy z nich trzymał w ręku lutnię, a wszyscy śpiewali głośno o tym, że tej nocy narodził się Zbawiciel, który odkupi świat z jego grzechów. Wtedy zrozumiał, iż wszelkie stworzenie tak jest rozradowane tej nocy, że nie może wyrządzić nikomu nic złego. Aniołowie byli nie tylko dokoła niego, widział ich wszędzie: siedzieli wewnątrz groty, na górze, wzlatywali pod niebiosa, przechodzili gromadnie drogą, a mijając grotę zatrzymywali się, aby popatrzeć na dzieciątko. Była taka radość, takie wesele, śpiewy i zabawy, a wszystko to widział pasterz w ciemnej nocy, w której przedtem niczego nie umiał dostrzec. Uradowany tym, że przejrzał na oczy, padł na kolana i dziękował Bogu.

Doszedłszy do tego miejsca, babcia westchnęła i rzekła:

- Lecz to, co pasterz zobaczył, my także możemy widzieć, ponieważ aniołowie wzlatują pod niebiosa w każdą noc Bożego Narodzenia. Musimy ich tylko rozpoznać.

Potem położyła mi rękę na głowie i powiedziała:

- Zapamiętaj to sobie, ponieważ to jest tak samo prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie. To nie polega na świeczkach i lampach, które się zapala, ani nie zależy od księżyca i słońca, trzeba tylko, abyśmy mieli takie oczy, które potrafią widzieć wspaniałość Boga.


W: S. Lagerlöf, Legendy Chrystusowe, przeł. Maria Zarębina, Kraków 1996.

Lectures 10330 fois

23, (2) 2002 - Boże Narodzenie



Copyright 2003-2024 © Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri i parafia pw. NMP Matki Kościoła w Poznaniu
stat4u
Kalendarz
Czytania
Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri - Poznań